Ostatnia podróż do Rzymu

Ostatnia aktualizacja: 25.03.2016 10:35
W przedpokoju, nie podnosząc się z krzesła - bo jak tu wstać, skoro nie da się wstać? - witał go – choć już od lat nie wiedział, że wita – stary, trzęsący się, sklerotyczny lokaj w liberii kiedyś białej, lokaj całkiem jak Firs w „Wiśniowym sadzie” Czechowa.
Rękopis nutowy
Rękopis nutowyFoto: wikimedia/domena publiczna

Żukowi

Koniec roku 1953, może początek kolejnego. Jeśli z kieszeni szarej lekkiej marynarki Giuseppe Tomasiego, księcia Lampedusy, o poranku kroczącego niespiesznie ulicą Butera, nie wystaje krawędź „Burzy” Williama Szekspira - jest jasne, że książę zostaje w Palermo. Nie idzie na dworzec. Taszcząc skórzaną torbę wypchaną książkami i masą cukierków, po ósmej idzie do kawiarni Massimo przy alei Ruggero Settimo. Zjada śniadanie, wypija kawę, wyciąga książkę, czyta. Do jedenastej, nawet do południa – znika w opowieści. Czyta na swój niepowtarzalny sposób. Wsłuchując się w wędrówkę słów, smakując stare brzmienia. Każdego dnia – taki początek dnia.

Dzień w dzień książę powtarzał ten rytuał. I w okolicach dwunastej zmieniał lokal. Zatrzymując się po drodze w księgarni Flaccavio – było to nieuchronne - szedł do kawiarni Mazzara, by spotkać znajomych i podobnie jak w kawiarni Massimo – słuchać. Słuchał ich. Słuchał gadania, smakował bełkot teraźniejszości. Przysłuchiwał się, jak sam wyzna później, „tym głupstwom”. A dalej – powrót do domu, do wielkiego domostwa. W przedpokoju, nie podnosząc się z krzesła - bo jak tu wstać, skoro nie da się wstać? - witał go – choć już od lat nie wiedział, że wita – stary, trzęsący się, sklerotyczny lokaj w liberii kiedyś białej, lokaj całkiem jak Firs w „Wiśniowym sadzie” Czechowa. Resztka mówiła „witam”, myśląc może, iż mówi „witraż”. Wszystko było już tylko resztką. Lokaj, świetność gigantycznego rodu, majątek kiedyś nie do ogarnięcia, majestatyczność murów Palazzo Lampedusa, niepowtarzalne intonacje dawnej Sycylii. Książę też. Rak płuc już zaczął robić swoje. Zostało księciu mało, ledwie trzy lata. Wszystko było resztką, wszystko poza istotą. Biblioteka. Na drugim piętrze domostwa, w gigantycznej sali – księgi historyczne. Na wszystkich ścianach pierwszego piętra – literatura piękna. Tysiące, dziesiątki tysięcy tomów. Książę przeczytał każdy z nich, wysłuchał każdego. Uczniowie jego powiadali – co pewnie spodobałoby się Borgesowi - że przeczytał nie tylko wszystkie książki świata, ale też wszystkie książki, które jeszcze nie zostały napisane. Tak, miał kilku studentów, lecz nieoficjalnie. W kawiarni Mazzara, albo u siebie, na tarasie z widokiem na morze, snuł dla nich opowieści o największych literaturach europejski, o najpotężniejszych twórcach intonacji. O Montaigne’u, Pascalu i Racinie, o Swifcie i Goethem, o Dickensie i Prouście, rzecz jasna o Cervantesie, o legionie innych, zwłaszcza o Szekspirze, który był dlań „najchlubniejszym imieniem w dziejach ludzkości”. Biografie tych kolosów, fabuły ich dzieł i dzieł tych budowa, filozofia, sekrety wreszcie - owszem, wszystko to książę wykładał młodym, lecz istnieje możliwość, pewność prawie, że uczył ich, że chciał ich nauczyć – słuchania brzmień akapitów, wsłuchiwania się w metafory, obrazy. Bo tam tkwi sedno. To, co powoduje, że, na przykład, „Burza” Szekspira jest „Burzą” Szekspira, a nie jedynie fabułą „Burzy” Szekspira, którą można streścić w pięciu martwych zdaniach.

Książę dzielił gigantów na „chudych” i „grubych”. Ci pierwsi – jak Racine czy Stendhal – nucili swoje baśnie zwięźle, postnie, gdyż zależało im na niedopowiadaniu, na zostawianiu białych plam, czekających na wypełnienie. „Grubi” – choćby Szekspir i Proust – wyśpiewywali wszystko, co wiedzieli, wyśpiewywali swój świat w detalach i cudownie „nie umieli wyrwać się z wszechświata przymiotników”, z intonacji metafor i gęstych brzmień obrazów stworzonych ze zdań. O melodiach Stendhala mawiał, że są one komponowane „z powściągliwością i chłodem kodeksu cywilnego”, a o intonacji Samuela Pepysa, że ją Pepys snuje „z rzeczową oschłością meteorologa notującego zmiany barometru”. Krótko mówiąc, uczył, by w trakcie słuchania starych opowieści nie pogardzać, jak to zwał, „płaczem z piękna” - podobnym do płaczu z bólu czy radości – którego on doświadczył ongiś przy czytaniu finału elegii „Lycidas” Miltona. Uczył tego, dawał lekcje przepaści dzielącej powszechne pojmowanie literatury od pojmowania istotnego, i był w tym ciepły, bliski, otwarty. Lecz któregoś popołudnia, w środku wykładu – zaczął być chłodny. To narastało. Z lekcji na lekcję - oddalał się, zamykał w sobie, obojętniał, tworzył dystans nie do przebycia. Jakby tracił serce. Już wiedział na pewno, już wyraźnie poczuł, że została mu marna resztka czasu? Jedno pewne: zaczął wtedy komponować swoją jedyną powieść, „Geparda” - portret zamierającego rodu Salinów, podobiznę stygnącej starej Sycylii, elegię dla kruszejącego świata. Pożegnanie jak szmer kamiennej płyty sunącej nad dołem ze skrzynią na dnie. „Nunc et in hora mortis nostrae. Amen”. „Teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen”. Tak brzmią pierwsze takty „Geparda”. Raczej nie mogłyby być inne. I myślę, że kiedy w roku 1957 Giuseppe Tomasi di Lampedusa wyjeżdżał z Palermo do Rzymu na kurację kobaltową, która miała ocalić, lecz nie ocaliła – włożył do kieszeni „Burzę”.

Rzecz jasna, mógł wziąć cokolwiek innego - „Miarkę za miarkę”, „Hamleta”, „Króla Leara”, „Otella”, „Sen nocy letniej” bądź ukochane „Sonety”. Licy, jego żona, arystokratka rodem bodaj z Łotwy, Estonii może, wspominała: „Nigdy nie wyjeżdżał z domu, nie zabierając z sobą jednego z tomów Szekspira, u którego szukał pocieszenia, kiedy spotykało go coś przykrego”. Tak. Lecz w istocie - co chciał móc sobie przypomnieć w drodze? Czym pragnął się pocieszać w ciemnych chwilach? Fabułą? Przecież znał ją na wylot - studiował tekst dziesiątki razy. Portretami słodko-gorzkiej natury ludzkiej? Przecież miał je wykute w pamięci tak mocno, tak niewzruszenie, że mógł je recytować z głębi snu. Ideami Szekspira? Jego mądrościami? Tezami? Przesłaniami? Pouczeniami? Wyjaśnieniami? Przecież miał to wszystko od lat, od wielu lat, już nawet nie w najmniejszym palcu, a pod paznokciem najmniejszego palca. Więc? Po co woził z sobą tego lub innego Szekspira?

By w ciemnej chwili móc przypomnieć sobie to, czego nie da się zapamiętać - brzmienie, bez którego Szekspir jest niczym wykres na milimetrowym papierze. By móc usłyszeć, naprawdę usłyszeć zdanie, metaforę, obraz, a to się nie udaje bez patrzenia na słowa. Chyba na tym polega sekret literatury. Chyba taki jest sens starego przekonania, że prawdziwej opowieści nie da się przeczytać, gdyż da się ją tylko przeczytać - kolejny raz.

Mógł zatem Lampedusa wziąć z sobą w podróż finalną którykolwiek tom Szekspira, ale niech będzie „Burza” - melodia Szekspira ostatnia, skomponowana na do widzenia. Rzecz o starym księciu Prosperze, który na pożegnanie inscenizuje dla nowoczesnego świata ostatnią, pełną magii opowieść. Lampedusa chciał mieć przy sobie brzmienie tego końca, głos zmyślonego księcia, dźwięk Szekspira. I możliwe, że w drodze do Rzymu pamiętał słowa starego profesora hellenistyki, którego wymyślił i któremu w napisanym tuż po „Gepardzie” opowiadaniu „Syrena” kazał dać Corberze, młodziutkiemu dziennikarzowi, wykład o tajemnicy brzmień. Szczegóły zostawmy w spokoju. W odległej młodości, kiedy Sycylia była jeszcze Sycylią i nic nie wskazywało, iż niebawem zacznie się powolne gnicie Sycylii – profesor spotkał syrenę. Wyskoczyła z morza wprost do jego łodzi. Zamarła. Pojawił się dźwięk...

„Zaczęła mówić i tak jak przedtem zostałem oczarowany jej uśmiechem i zapachem, teraz uległem trzeciemu, największemu jej urokowi: czarowi głosu. Był to głos trochę gardłowy, nieco zamglony, bogaty w niezliczone odcienie; na dnie słów słyszało się rozleniwione letnią porą rozbijanie się grzywaczy o brzeg, szum ostatniej piany, przejście wiatru po falach w poświacie księżyca. Śpiew syren nie istnieje, Corbera; muzyką, od której nie ma ucieczki, jest tylko ich głos”.

To wszystko. Jeszcze tylko Rzym – i koniec.

Kiedy ostatni raz w teatrze słyszałeś głos Szekspira?

***

Paweł Głowacki/mc

Czytaj także

Niebezpieczne związki Umberta Eco

Ostatnia aktualizacja: 25.02.2016 16:50
Któregoś dnia, kiedy Bodoni nagle ocknął się bez pamięci, doktor Gratarolo rzekł do niego: „Jak się pan nazywa?”. Bodoni odpowiedział spokojnie: „Chwileczkę, mam to na końcu języka”.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Dwie ostatnie strony

Ostatnia aktualizacja: 02.03.2016 16:33
Wrócić, móc wrócić, choćby tylko do starych słów – czy to pomaga? Czy fraza „Nic już nie zostało do opowiedzenia” staje się przez to lżejsza, mniej ciemna?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Mała wielka „i”

Ostatnia aktualizacja: 10.03.2016 15:00
Teraz, z okazji czterechsetnej rocznicy śmierci twórcy „Burzy”, w całym Roku Szekspirowskim, do końca grudnia – jak będzie się pisać o tajemnicach Szekspira? Ile razy w imię prawdy zanegowane zostanie odległe istnienie Willie’ego Hughesa?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Z niczym w rękach

Ostatnia aktualizacja: 16.03.2016 15:38
Charków? Być może. Charków – słowo już bez znaczenia. Obce miasto. Jak też nic już nie znaczy, że nora, w której tkwi Nikołaj Stiepanowicz, to pokój marny w trzeciorzędnym hotelu bez nazwy.
rozwiń zwiń