Realny chłopczyk za oknem

Ostatnia aktualizacja: 09.06.2016 14:58
Jest Szekspir. Prościuteńki, pastelowy, łatwy, lecz – Szekspir. A zwłaszcza – są jego słowa. Tak właśnie. Jego frazy, i to w dużej ilości. Mało? Kiedyś, w epoce innego teatru, powiedzmy trzydzieści lat temu – to mogło być mało. Wtedy. Nie dziś.
(zdj. ilustracyjne)
(zdj. ilustracyjne)Foto: Pixabay/domena publiczna

Zabawnie zaskakująca równoległość, może nawet coś na podobieństwo „brzuchomówstwa”. Zabawnie dziwne podobieństwo, owszem - niedokładne, lecz jednak podobieństwo. Na domiar dziwności – mniej więcej jeden czas, koniec wieku XIX. Oto w 1883 roku ukazuje się we Włoszech „Historia marionetki” Carla Collodiego, czyli słynna powieść „Przygody Pinokia”. Uważnie, nade wszystko pokornie patrząc przez okno swej stolarskiej pracowni na ganiających chłopców albo mając w pamięci ich obraz jako model, wzór, odniesienie, nieuchronny punkt wyjścia i dojścia – jeden z głównych bohaterów, stareńki Dżeppetto, w prologu powieści mozolnie struga Pinokia z niespotykanie elokwentnego pieńka. Zaledwie 15 marnych lat później, w 1898 roku, George Bernard Shaw pisze w Anglii „Przedmowę” do swych „Sztuk nieprzyjemnych”, a w niej te zdania o mądrości trzymania się punktu wyjścia i dojścia, modelu, wzoru, odniesienia, te słowa ulgi z powodu nagłego wyzdrowienia teatralnych artystów, którzy po latach cudowania w malignie – wrócili do przytomności.

„Dopiero w ciągu ostatnich kilku lat niektórzy z naszych młodszych aktorów, a zarazem dyrektorów teatru, wpadli na myśl, zupełnie nową w ich zawodzie, grania sztuk Szekspira tak, jak je napisał, zamiast robić z nich użytek, jaki kukułka robi z gniazda wróbla”. Smacznie to brzmi w dzisiejszej teatralnej Polsce. A jeszcze smaczniejsze jest to. „Mimo powodzenia tych eksperymentów [chodzi o bycie wiernym Szekspirowi – PG] na scenie panuje dotąd przekonanie Garricka, że i dyrektor teatru, i aktor powinni dostosować sztuki Szekspira do wymagań sceny nowoczesnej przy pomocy procesu, który autorowi adaptacji przedstawia się jako mistrzowskie ulepszenie oryginału, lecz w istocie jest przeważnie jego okaleczeniem i zepsuciem, zwłaszcza – jak się to czasem zdarza – gdy autor adaptacji nie dorównywa autorowi oryginału”.
Cóż mógł stareńki Dżeppetto, pragnący stworzyć chłopca z elokwentnego pieńka? Nie był Michałem Aniołem – nie ta ręka, nie to oko, nie ta krew nie w tych żyłach, nie ta pasja, inny gatunek samotności. Jego Pinokio jako doskonałe, lipowe lub sosnowe echo Mojżesza Michała Anioła – nie był możliwy. Wszystko, co mógł, to pokornie trzymać się wzoru za oknem lub w pamięci i próbować powtórzyć wzór w drewnie. Być może, a raczej z pewnością nieudolnie, powierzchownie tylko, schematycznie, w stylu rzeźbiarskich prymitywów, w zgodzie ze swą małością - lecz jednak powtórzyć. Wracając do Williama Szekspira - kiedy jest się wobec niego małym (a istnieją duzi w tym cieniu?), lepiej w dziele swym trzymać się kształtu jego opowieści niż - że ryzykownie rzecz wysłowię – łapać się wyłącznie za swą maliznę, z reguły oporną. Mikołaj Grabowski, który w Teatrze Ludowym w Krakowie wyreżyserował „Miarkę za miarkę”, jest jak Dżeppetto. Zbyt stary i zmęczony, by się zgrywać na sprytną kukułkę z „Przedmowy” Shawa, upychającą kawałki siebie na cudzych terenach - Grabowski nie opuszcza Szekspira. Wciąż zerka na „Miarkę za miarkę”, żeby od niej nie odejść za daleko. I to jest dobre.

Tak, zerka i próbuje powtórzyć, co w jego reżyserskiej mocy powtarzania jest. Nie wszystko. Wszystkiego powtórzyć nie sposób, i nie tylko z „Miarki za miarkę”. Czy zdarzyło się kiedyś przedstawienie szekspirowskie, które czegoś z oryginału nie zgubiło? Przecież nawet na kanwie seansu tak, zdawałoby się, doskonałego jak „Burza” Giorgio Strehlera Jan Kott kręcił nosem, bolejąc nad zgubioną przez Strehlera szarą goryczą finału „Burzy”. Przez bez mała dwie godziny, w scenografii postnej, prawie w pustce, Grabowski powtarza schemat opowieści Szekspira. Jakby szkicował piekielnie zapętlony labirynt oryginału kreskami kilkoma, liniami raczej prostymi, i takim aktorstwem – bardziej referującym, z zaledwie kilku tonów ulepionym, rzekłbym – dobrodusznym w dobrym tego słowa znaczeniu. Vincentio, władca Wiednia, opuszcza miasto. Z Angela czyni namiestnika i obarcza go zadaniem zlikwidowania rozpusty w Wiedniu, która osiągnęła babilońskie rozmiary. Angelo, powołując do życia stare prawo, skazuje na śmierć młodego Claudia za seks przedmałżeński, ale Isabelli - cudownej zakonnicy i siostrze Claudia, która przybyła błagać o ułaskawienie brata – proponuje mały handel. Cnota Isabelli za głowę Claudia. Isabella nie jest skałą... Wystarczy. Tak – od pokątnej ciemnostki, do ciemnostki pokątnej - toczy się odwieczna, nieubłagana, nieodwracalna gra dwulicowego prawa z dwulicową świętością i świętoszkowatą rozpustą, odwieczna partia realnej człowieczej ułomności z nierealną człowieczą doskonałością, widniejącą na takich lub innych sztandarach, po prostu – gra pychy z pychą. I przypomina się kamienne zdanie Stephena Greenblatta, słowa, w których tkwi sedno „Miarki za miarkę” i reszty opowieści twórcy „Hamleta”. „Święci, co Shakespeare rozumiał przez całe życie, to niebezpieczni ludzie”. Święci, lecz nie tylko święci wiary. Święci prawa, święci państwa, święci władzy i święci każdego z siedmiu grzechów. Święci, bo fundamentalni, skrajni, ostateczni w swych namiętnościach. Święci, bo opętani.

Nie, słowa powyżej - to w istocie nie jest tycie streszczenie fabuły Szekspira. To jest streszczenie seansu Grabowskiego. Seansu bez pretensji do czegokolwiek, poza chęcią bycia prostym powtórzeniem choćby jedynie naskórka gigantycznego oryginału. Udało się. Mało? Nie ma przedstawienia wielkiego, wstrząsającego, do trzewi poruszającego. To porażka? Nie ma dzieła, które Bóg raczy wiedzieć jakie głębie współczesnego świata penetruje pretensjonalnie. Fiasko więc? Zupełna nieobecność namiętnej publicystyki, bezkompromisowego politykierstwa oraz innych agitek. Mało? Jest Szekspir. Prościuteńki, pastelowy, łatwy, lecz – Szekspir. A zwłaszcza – są jego słowa. Tak właśnie. Jego frazy, i to w dużej ilości. Mało? Kiedyś, w epoce innego teatru, powiedzmy trzydzieści lat temu – to mogło być mało. Wtedy. Nie dziś.

Dziś kukułki reżyserii znoszą jaja gdzie popadnie, tylko nie u siebie. Stareńki Dżeppetto zaś od 133 lat wciąż od nowa struga Pinokia z elokwentnego pieńka. Miarę bierze z chłopców za oknem lub we własnej pamięci. I tego się trzyma, stara się być wierny modelowi. Wie, że nie jest mistrzem dłuta, dlatego wciąż zerka za okno lub do swego mózgu. Skończył? Owszem. I uśmiecha się. Uśmiecha się, gdyż Pinokio nie jest doskonałością, finezją, czarodziejstwem Michała Anioła, jest marnością, prostą kalką, marionetką banalną – podłużne klocki jako ręce i nogi, śruby w roli stawów, głowa jak skamieniała dynia, szpikulec nosa, kółka oczu, ryta dłutem kreska warg – tak, jest Pinokio prostą kalką prawdziwej postaci, tworem schematycznym, ale - żyje. Zanim sięgnął po dłuto, stareńki Dżeppetto skądś wiedział, że jego dzieło nie może okazać się ani drewnianą krową, ani jesionową kałużą, ani kiełbasą z lipy lub sosny. Bo na początku dzieła był realny chłopczyk za oknem.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki William Szekspir
Czytaj także

Żółte drogi

Ostatnia aktualizacja: 12.05.2016 16:20
Trzyma w dłoni otwarty tom Novalisa, ma palec położony na zdaniu, które zawsze wprawiało go w zachwyt. Słucha szmeru żeliwnych płyt, wolno sunących ku sobie. Czyta słowa pod palcem. „Każdy miłowany przedmiot jest środkiem Rajskiego Ogrodu”. Już? Już.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Dlatego klasycy

Ostatnia aktualizacja: 18.05.2016 17:00
rozwiń zwiń
Czytaj także

Opiekun resztek

Ostatnia aktualizacja: 25.05.2016 15:38
A gdy litery znikają i zapada ciemność, marionetka zapewne odchodzi wolno, niosąc pod pachą pudełko pełne cudownych resztek, które zebrała po drodze. Pudełko w czarno-białe pasy - echo pudełka z „Psa Andaluzyjskiego” Luisa Buñuela, gdzie teatralność świata doszła do kresu.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Pies w berecie z antenką

Ostatnia aktualizacja: 01.06.2016 15:00
Wyobraźcie to sobie! 40 studni bezdennych, wirujących wolno bądź prędko, czarnych i niemych tak, że każdej można zadać dowolną ilość pytań w sprawie dowolnej – i nie uzyska się ani litery odpowiedzi! Lecz to jeszcze nie koniec.
rozwiń zwiń