Wizyta starszych panów

Ostatnia aktualizacja: 02.03.2018 17:50
Wracają uparcie, bo wciąż bawi ich setnie fakt, że żyją, jak żyją. I ciągle nie znajdują cienia powodu, by zmieniać swoje życie, choćby o marny milimetr. Skąd więc mieliby wziąć powód do zmiany swojej sztuki?
(zdjęcie ilustracyjne)
(zdjęcie ilustracyjne)Foto: Shutterstock/Tetyana Dotsenko

Życie jest uciechą... uciechą.

Eugène Ionesco "Ofiary obowiązku"

Dawno temu, gdzieś na Litwie, wszystkim się przez dłuższą chwilę zdawało, że Wojski gra jeszcze, a to echo grało. Niebawem, 8 lipca, dziesiątków tysięcy zgromadzonych na Stadionie Narodowym w Warszawie ludzi nie nawiedzi żadne dźwiękowe złudzenie. Kapela The Rolling Stones pokaże stare swoje przedstawienie. Echo, coś jakby echo, owszem, zadźwięczy, lecz nie będzie to echo. Echem będzie - oryginał. Jeśli jednak zjawi się złudzenie jakieś, będzie ono kojące. Na drugi dzień po seansie teatru The Rolling Stones ktoś być może ogłosi w prasie codziennej, że przez dwie godziny wszystkim na Stadionie Narodowym się zdawało, iż czas nie istnieje. I może, aby tezę swą udowodnić, w dalszej części recenzji rzeczony ktoś dorzuci garść tych oto oczywiście słusznych wykrzykników.

Nie, czas nie działa! Jakże bowiem ma działać, skoro wczoraj, pomijając kilka nieistotnych detali, wszystko, co najważniejsze, powtórzyło się - w istocie idealnie, niczym płomień świecy w lustrze! Niby jak, jakim oszustwem zmyleni, ufać mamy, że zegarki tykają bezustannie, skoro 75 wiosen liczący sobie Mick Jagger wirował wczoraj na scenie dokładnie tak samo szaleńczo, jak przez z górą pięćdziesiąt lat istnienia kapeli, w trakcie kilkudziesięciu kolosalnych tras koncertowych wirował na niezliczonych rockowych scenach globu całego! Nie, nie przeminęło ponad pół wieku! Nie, Mick Jagger nie ukończy 26 lipca 75 roku życia! 75-letni Keith Richards, który nie jest w żadnym wieku, Richards demoniczny jak zawsze – jak zawsze opętańczo szarpał struny gitary! Podobnie szarpał drugi gitarzysta – Ron Wood, co mu pękło lat 29 (wtedy dołączył do kapeli), 43, 65 i zarazem 71, czyli zupełne zero lat mu pękło! W końcu Charlie Watts! Który raz – dziesięciotysięczny? pięćdziesięciotysięczny? stutysięczny? – który to już raz jego nad bębnami tkwiąca głowa - wedle nieuleczalnych, uporczywie łżących chronopatów głowa już 77-letnia - była wczoraj na Stadionie Narodowym tym samym odwiecznym kamieniem, znów śniącym spokojny sen o koniach czystej krwi arabskiej, a czy istnieje człowiek normalny, co zwykł pytać kamień o wiek! Słowem - powtórzyli się oni! Ale powtórzyli się tak, jakby się nie powtarzali raz enty, jeno jakby właśnie – zaczynali dopiero! I identycznie powtórzyło się sedno ich wciąż takiego samego teatru – rytmy, intonacje, bulgoty songów! Z czasu odległego wróciła kiełznana lub spuszczana z uwięzi wściekłość „Everybody needs somebody to love”, „Sympathy for the Devil” lub „Time is on my side” i wielu, wielu innych pieśni! Powróciły też nieśmiertelne minuty „Satisfaction”! Wczoraj na Narodowym powtórzyła się Rolling Stonesów wściekłość nietknięta przez czas, gdyż przez dwie godziny seansu czas nie działał! Do istnienia wrócił dopiero wtedy, gdy Jagger, Richards, Wood i Watts opuścili scenę i w drogę ruszyli, by gdzieś daleko stąd, na innej scenie, przez dwie godziny znów być poza czasem, uspokajając tym ludzi zdyszanych!

Uspokojenie – o to tutaj chodzi tak naprawdę. Owszem, widmowemu gryzipiórkowi, entuzjaście teatru The Rolling Stones i wykrzykników, przy okazji również mnie, nawet najlichszy fan łatwo wytknie błędy w chronologii, pomylone liczby lub wadliwie dobrane tytuły. I każdy równie łatwo zapyta: Czas nie działa? Naprawdę? A widział pan ostatnio Jaggera, Richardsa, Wooda i Wattsa? Odpowiem: Owszem, widziałem. Widziałem i wiem, że twarze ich, zwłaszcza oblicza Jaggera i Richardsa, da się dziś zestawić jedynie z twarzą późnego Samuela Becketta i późnego Wystana Hugh Audena, co oznacza, że czas nigdy nie przestał działać. Tak. Lecz nie w tym rzecz - tutaj nie o oczywiste, trywialne naskórki chodzi. Tu idzie o uspokojenie. O dojmujące uspokojenie w rzadkich, coraz rzadszych, lecz jednak wciąż prawdziwych chwilach spotkań z opowieściami niezmiennymi. O spokój bycia przez chwilę blisko stareńkich jakości, które od czasu, do czasu wracają z przeszłości prawie nietknięte, łagodnie przypominając, że wciąż jeszcze istnieją na świecie ruchome punkty stałe – niespiesznie wędrujące kamyki nie do ruszenia, zawsze takie same, bez mała takie same.

Kapela The Rolling Stones, której nie potrafię nie nazywać teatrem, w Londynie w roku 1962 powstała. Od tamtej chwili dalekiej – jak wiele nowych, rewolucyjnych oczywiście, form artystycznych w kinie, teatrze, muzyce i czym tam jeszcze, powstało i trwało przez mgnienie, by przepaść na amen w kącie ciemnym, zakurzonym? W całym minionym stuleciu – ile mignęło i zgasło tych estetycznych odkryć namiętnych i znikliwych? Gigantyczny był to kierdel! A Beckett życie całe pisał – prawie niezmiennie tak samo i to samo. Federico Fellini wciąż jeden i ten sam film kręcił. Tadeusz Kantor genialnie się powtarzał seans po seansie. Ilu podobnych magików powtarzalności da się przywołać? Jeszcze kilku. To dobrze, że aż tylu.

Przy wszystkich zawirowaniach intymnych i estetycznych, w ostatecznym rachunku zawsze naskórkowych, przy wszystkich ekscesach, eksperymentach, katastrofach oraz innych mało ważnych odstępstwach od sedna - a musiało być tego mrowie, w końcu od roku 1962 minęło lat, Boga chwalić, 56 – na ponad 250 milionach sprzedanych płyt, w trakcie kilkudziesięciu globalnych wędrówek koncertowych, na tysiącach scen wielkich, średnich i tycich, przez 56 lat wybornie zwariowanego trwania teatr The Rolling Stones uparcie powtarza sedno. Jagger, Richards, Wood i Watts wciąż wracają do siebie. Wracają uparcie, bo wciąż bawi ich setnie fakt, że żyją, jak żyją. I ciągle nie znajdują cienia powodu, by zmieniać swoje życie, choćby o marny milimetr. Skąd więc mieliby wziąć powód do zmiany swojej sztuki? Owszem, skończy się to wszystko, gdyż opadające kurtyny to są zwyczajne dzieje. Skończy się więc uciecha kiedyś, lecz, jak by to ujął Rosjanin, lecz póki co – czas nie działa.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Tożsamość kalafiora

Ostatnia aktualizacja: 02.02.2018 14:25
Czy godzina Glińskiego jest jakimś cudem teatralnym? Da się jej coś zarzucić? Ależ – żaden to cud! Ułomności drobnych znalazłoby się kilka. Lecz cóż one znaczą i po co o nich prawić, skoro duch po tej godzinie teatralnej jest spokojny zupełnie?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Trzy ostatnie wizyty

Ostatnia aktualizacja: 09.02.2018 17:00
W innej bajce Szturc wyznaje: „Istota sztuki polega na ciągłym przelatywaniu tego samego kawałka”. Opowieść pani Tod stara jest jak świat, gdyż dotkliwość jest stara jak świat. Ale jest, wybrzmiewa. A to już coś. Więcej, niż gdyby była tylko cisza.
rozwiń zwiń