Kultura

Pozdrowienia z utopii

Ostatnia aktualizacja: 23.01.2008 03:13
Narracja w "Czarnym ogrodzie" stylizowana jest na naiwność, razi zmanierowaniem i często po prostu odbija się od opisywanego przedmiotu. Nie można uniknąć wrażenia, że Małgorzata Szejnert „pochyla się” nad giszowieckim „ludkiem” ze źle udawaną empatią.

Czarny ogród” to reporterska monografia, poświęcona dwóm katowickim dzielnicom: Giszowcowi i Nikiszowcowi. Powstały one na początku XX wieku i były realizacją szerszej koncepcji tworzenia osiedli przyjaznych dla robotników.

Z tych dwóch sąsiadujących ze sobą miejsc i autorce, i mnie bliższy jest Giszowiec – osiedle-ogród, jedyne w tej części Europy założenie architektoniczne, wybudowane w zgodzie z tezami sir Ebenezera Howarda, autora The Garden Cities of To-morrow. Według zamysłu Anglika i braci Zillmanów, projektantów Giszowca i Nikiszowca, robotnicy mieli mieszkać w harmonijnych, zaplanowanych z góry i otoczonych zielenią osiedlach, łączących ze sobą zalety wsi i miasta.

Ruch osiedli-ogrodów był stricte utopijny: miało to być miejsce, w którym spracowany robotnik mógłby wypoczywać po trudach pracy, zajmując się ogrodem i chłonąc piękno sielskiego krajobrazu. I Giszowiec był właśnie taki: leżący na obrzeżach dawnej Puszczy Pszczyńskiej, skupiony wokół rynku z leśniczówką i karczmą, rozchodzący się harmonijnie wzdłuż otoczonych domkami i ogrodami uliczek. Wszystko utrzymane w jednym stylu, mającym korzenie w lokalnych chłopskich tradycjach – ale solidniejsze i dopracowane pod względem estetycznym. Publiczne magle i „piekarnioki” (piece do pieczenia chleba), imponująca wieża ciśnień, stawy rybne z „Rybaczówką”, wreszcie Balkan, czyli kolejka wąskotorowa, dowożąca mieszkańców do pracy i na targ – każdy element usprawniał życie mieszkańców. Poddawany przez marksistów miażdżącej krytyce kapitalizm, budując osiedla takie jak Giszowiec, próbował zatem humanizować swoje oblicze. To dziedzice autora „Kapitału” zniszczyli w latach 70. 2/3 osiedla-ogrodu, budując w miejscu domków post-corbusierowskie bloki. W jednym z tych gierkowskich „cudów” spędziłam całe dzieciństwo, zaglądając z zazdrością do ocalałych przestronnych zillmanowskich ogrodów.

Chwała autorce za to, że w ogóle zdecydowała się zająć miejscem, które na pewno na swojego historyka czekało. Niestety, po przeczytaniu książki pióra wieloletniej szefowej działu reportażu „Gazety Wyborczej”, mam ogromny niedosyt. Książka, którą Kazimierz Kutz okrzyknął „sensacją wydawniczą, jakiej dawno nie było na skalę Polski” i „imponującym dokonaniem sztuki dziennikarskiej”, a śląscy poeci z Krzysztofem Siwczykiem na czele określali  jako spojrzenie na samą, niezgłębioną dotąd, istotę Śląska, jest tylko poprawną – i żmudną, trzeba przyznać – próbą rekonstrukcji historii Giszowca, oglądanej przez pryzmat indywidualnych losów.

Czy rzeczywiście książka posiada wszystkie przypisywane jej cechy? Śmiem powątpiewać. A warto dodać, że piszę to z perspektywy osoby, której urodziny zostały w „Czarnym ogrodzie” opisane, która odziedziczyła od rodziny Rysiów bakcyla „diabelskich skrzypiec”, i która zna osobiście bardzo wielu z bohaterów książki Małgorzaty Szejnert. W pracowni Ewalda Gawlika bywałam jako dziecko.

Moje zastrzeżenia dotyczą jednak, paradoksalnie, głównie warsztatu autorki. Język, którym Małgorzata Szejnert posługuje się w książce jest płaski i sentymentalny, żeby nie powiedzieć: sztampowy. 500-stronowa próbka pióra sztandarowej reporterki „Gazety Wyborczej” sprawia prawdziwy zawód – nie ma tu wyraźnego zróżnicowania odcieni języka, którym posługują się poszczególni mieszkańcy osiedla-ogrodu, a które czytelne jest dla wrażliwego ucha. Narracja stylizowana jest na naiwność, razi zmanierowaniem i często po prostu odbija się od opisywanego przedmiotu. Nie można uniknąć wrażenia, że warszawska dziennikarka „pochyla się” nad giszowieckim „ludkiem” ze źle udawaną empatią. Właśnie dlatego rzeczywistość „ucieka” jej spod pióra.

Chociaż sam pomysł przedstawienia "wielkiej historii" za pomocą jednostkowych biografii był znakomity, jego wykonanie okazuje się co najmniej niezadowalające. Losy poszczególnych osób, sygnalizowane w telegraficznym niemal skrócie, plączą się ze sobą, zasłaniając ogólny sens wydarzeń. Lustro, w którym Giszowiec miał zobaczyć swoje odbicie, okazało się być rozbite na tysiące fragmentów, z których często nie sposób odczytać wyglądu całości.

Także o samej idei osiedla-ogrodu dowiemy się z książki niewiele. Praca Ebenezera Howarda The Garden Cities of To-morrow jest w książce zaledwie wzmiankowana. Zachwyt bliskością utopii, który pozostaje w osobie wychowanej na Giszowcu za zawsze, ewidentnie ominął warszawską dziennikarkę. Mimo to pracę Małgorzaty Szejnert warto przeczytać. Po to, żeby poznać charakterystyczny urok śląskich społeczności, tworzonych zarówno przez tych, którzy od pokoleń pracują w kopalniach, jak i tych, dla których Śląsk stał się domem z wyboru lub zupełnie przypadkiem. Po to wreszcie, żeby poznać kolejną historię prawie zrealizowanej utopii.

Marta Kwaśnicka

Małgorzata Szejnert, Czarny ogród, Znak 2007.

www.narodoweczytanie.polskieradio.pl
Cichociemni
Czytaj także

p l e b i s c y t 2 0 0 7

Ostatnia aktualizacja: 08.12.2007 13:00
P L E B I S C Y T 2 0 0 7
rozwiń zwiń
Czytaj także

COGITO dla Małgorzaty Szejnert

Ostatnia aktualizacja: 22.09.2008 20:21
Znamy laureatkę literackiej Nagrody Mediów Publicznych.
rozwiń zwiń