Radiowe Centrum Kultury Ludowej

Nikifor nasz codzienny

Ostatnia aktualizacja: 03.02.2022 08:00
1946 rok Krynica. Ojciec pojechał tam na ważną konferencję komunistów europejskich. W przerwie poszedł na spacer. Na murku siedział oberwany żebrak. Bełkotał, podtykając pod nos przechodniom namazane tekturki. Chciał za nie ot tyle, co najtańsza paczka papierochów. Ojciec popatrzył i żal mu się zrobiło żebraka – dał mu pieniądze, ale tekturki nie wziął. To był Nikifor.
Fragment obrazu Nikifora przedstawiającego kościół w Krynicy
Fragment obrazu Nikifora przedstawiającego kościół w KrynicyFoto: mat. pras.

Jedyny raz, kiedy go spotkałem, to przy okazji jego dużej wystawy w Zachęcie w Warszawie. Siedział przy swoich obrazach w czarnym „trumiennym” garniturze, czerwony, spocony, ciężko oddychał. Oblegała go szkolna wycieczka. Usiłował coś opowiedzieć o sobie, bełkotał. Młodzi speszeni, ale słuchali z uwagą.

Kolekcjonerka obrazów Nikifora, krytyczka sztuki, opowiadała w radiu o tajemnicy cudownych kolorów w jego gwaszach. Żywości kolorów upatrywała w tym, że mistrz malował rozcieńczając farbę, pośliniwszy pędzel.

Rzeźbiarka Barbara Strynkiewicz, w terminalnej chorobie, powiedziała mi żebym pojechał do jej wiejskiej posiadłości: tam powinien być zapomniany Nikifor: „weź go sobie, bo się zmarnuje”. Pojechałem tam po jej śmierci. Zdewastowana pracownia, bez opieki, co się da rozkradzione. Chodzę, chrzęszcząc popękanym szkłem leżącym na podłodze, hula wiatr. Patrzę, a na podłodze z połamanym szkłem leży gwasz Nikifora. Podnoszę, a cała praca poryta kożuchem pleśni, głównie tam, gdzie liczne okna z krakowskiej ulicy. To te partie mistrz malował, śliniąc pędzel. To tu zaległa pleśń. Jak próbowałem delikatnie oczyścić, podniósł się tuman pleśni, a praca zmatowiała. I tak jest genialna.

Epifaniusz Drowniak – bo tak się nazywał Nikifor – stał się symbolem romantycznego mitu artysty tak, jak Van Gogh płacący za swoje powołanie wysoką cenę. Ale obaj stali się też symbolami wielkiej, niezależnej sztuki.

pap Epifaniusz drownik nikifor 1200.jpg
Przeczytaj także:
Nikifor oczami Aleksandra Jackowskiego

W twórczości Nikifora przejawia się wątek szczególnie przejmujący: kościół, przed ołtarzem paradny stół (jak u Pirosmaniego), za stołem wielcy tego i pozaziemskiego świata, wśród nich na ważnym miejscu sam Nikifor. Siedzi z podniesioną ręką, przemawia, a wszyscy słuchają. Ten biedny, pogardzany żebrak tak sobie rekompensował codzienne upokorzenia. Przypomniałem sobie opowieść genialnego skrzypka Kazimierza Meto, też upośledzonego, na dnie wiejskiej hierarchii. Chwalił mi się, że jak go sławny muzykant Ozimek zaprosił do gry na weselu, to go posadził przy sobie za stołem weselnym, dał zjeść wypić i nikt mu nie dokuczał.

Niezwykła popularność Nikifora teraz jest nie tylko skutkiem urody jego malarstwa, ale też mitu, tęsknoty za sztuką czystą (niekomercyjną) i oddaną do końca swemu powołaniu. Ten mit jest w sprzeczności z tym, czego tak naprawdę szukamy w sztuce dzisiejszej, kreując artystów na celebrytów i szukając skandalu. Warto zastanowić się nad tą sprzecznością. A może to po prostu ewolucja w sztuce?

Teraz parę słów o aktualnej wystawie Nikifora w Muzeum Etnograficznym w Warszawie – polecam. Prace świetnie dobrane, choć fatalnie oświetlone – wszystko tonie w mroku. Nie sposób odczytać opisów. I takie zdziwienie, na które nie znalazłem wyjaśnienia – bo niektóre prace olśniewają blaskiem, czy to efekt konserwacji? No tak, polecam wystawę artysty Łemka, który obok Matejki, stał się symbolem polskiego malarstwa, a jednocześnie we Lwowie stoi jego pomnik.

***

Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.