Świadomie rezygnując z roli globalnego supermocarstwa i lidera świata liberalnego, Waszyngton widzi dziś w Moskwie “partnera nuklearnego” – aktora, z którym nie należy wchodzić w klincz, bo dysponuje potencjałem do globalnej destabilizacji.
Omawianie czerwonego dywanu, ciepłego powitania ściganego przez Międzynarodowy Trybunał Karny Putina na amerykańskiej ziemi, pokazu siły amerykańskiego lotnictwa i całej otoczki szczytu jest ważne w warstwie symbolicznej, ale przyćmiewa kwestie o kilka rang ważniejsze. Z jednej strony amerykańsko-rosyjski reset, od pół roku konsekwentnie przygotowywany i właśnie wchodzący w decydującą fazę. Z drugiej – ważące się losy Ukrainy, broniącej się przed rosyjską nawałą. A więc: po kolei.
Sukces Władimira Putina jest bezdyskusyjny. Jedną wizytą upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu: zdjął z siebie etykietę pariasa w najważniejszym zachodnim salonie oraz przybliżył Trumpowi wizję o „źródłach konfliktu ukraińskiego”. Te zaś wykraczają daleko poza samą Ukrainę, obejmując pozimnowojenną architekturę bezpieczeństwa zbudowaną w Europie Środkowo-Wschodniej — regionie tradycyjnie postrzeganym przez Moskwę jako naturalna strefa wpływów. W efekcie przełożyło się to na akceptację przez Trumpa rosyjskiej koncepcji „pokoju”: nie poprzez wstrzymanie walk (co Kreml mógłby załatwić jednym rozkazem), lecz przez przeskoczenie etapu rozejmu i przejście do traktatu pokojowego, wymagającego setek godzin żmudnych negocjacji. Takie rozegranie pozwala Moskwie kontynuować inwazję, a w razie odmowy Kijowa — zrzucić winę na MI6 lub inne „wrogie europejskie siły”.
Spotkanie z Trumpem przyniosło jednak rzekomą zmianę – na razie opartą wyłącznie na przeciekach – czyli zgodę wszystkich zainteresowanych stron na pewien substytut gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy. Mogłoby to sugerować, że w Moskwie nie chcą zmarnować okazji do normalizacji relacji z Waszyngtonem (szóstej w ciągu ostatnich 30 lat). Taki wariant pozwoliłby Rosji, w razie wyborczej porażki Republikanów w 2028 r., wznowić agresję na Ukrainie z odbudowaną i dostosowaną do wojennych doświadczeń armią. W innym scenariuszu zostaje zaspokojony rosyjski kompleks „młodszego brata”, bo Waszyngton wreszcie zaczyna rozmawiać z Moskwą „na poważnie”. Najbardziej realistyczny wydaje się jednak wariant, w którym Putin zgadza się na gwarancje dla Ukrainy tylko pod warunkiem zastąpienia obecnej władzy w Kijowie reżimem lojalnym wobec Rosji („demilitaryzacja i denazyfikacja”) – co w dającej się przewidzieć perspektywie pozostaje mało prawdopodobne.
Dla Ukrainy 18 sierpnia 2025 r., czyli druga wizyta prezydenta Wołodymyra Zełenskiego w Białym Domu, może okazać się rubikonem. Trump przedstawi mu warunki „pokoju”, które w istocie są dla Kijowa nie do przyjęcia. Jeśli Zełenski odmówi, Trump ogłosi, że „osobiście wypracowany” pokój został storpedowany przez stronę ukraińską. Kijów znajdzie się więc na rozdrożu: może dalej się wykrwawiać i destabilizować od wewnątrz, by za rok czy dwa i tak utracić Donbas, albo zmienić przywództwo na bardziej uległe wobec Moskwy. Ameryka tymczasem zdejmie z siebie odpowiedzialność za „wojnę śpiącego Joe”, torując drogę ku resetowi z Rosją.
Ostatecznie mamy do czynienia z układem, w którym każdy – poza Ukrainą – coś zyskuje. Trump przymierza pelerynę globalnego rozjemcy, Putin legitymizuje się w oczach świata, zdobywając dodatkowe punkty w relacjach z państwami Globalnego Południa, a Europa staje przed misją uzyskania statusu twardego aktora w skali globalnej.
Szczyt w Anchorage wyznacza tym samym kres dotychczasowego porządku i otwiera etap, w którym silni mogą otwarcie manifestować swoją przewagę. Zasadnicze pytanie brzmi: czy dorobek trzydziestoletniej epoki liberalnej, która właśnie dobiega końca, przetrwa w nowym rozdaniu polityki siły? To nie lada wyzwanie.
Leon Pińczak, analityk ds. bezpieczeństwa i spraw wschodnich, Polityka Insight