Teatr ciemniejących zdań

Ostatnia aktualizacja: 22.07.2014 15:30
Nie, w tych dwudziestu drobinach, pełnych starych ciał, starych głosów, starych twarzy i gestów starych, nie ma żadnej skargi, żadnego przerażenia, nawet miligrama łzy.
Jan Nowicki
Jan Nowicki Foto: PAP/Darek Delmanowicz

W czytelni jedynej biblioteki niewielkiego miasta K. Mikołaj Wsiewołodowicz Stawrogin bez pośpiechu kartkuje o zmierzchu „Biesy” Fiodora Dostojewskiego. Strona tytułowa, środek, koniec. Dalej – z powrotem, do początku. Potem znów jak za pierwszym razem – do ciemnego końca, gdzie sznur i szyja w pętli. Uśmiecha się. I jeszcze raz rakiem. I raz jeszcze w przód. Na dłużej zatrzymuje się przy pierwszych taktach drugiego rozdziału części pierwszej. „Istniała na świecie jeszcze jedna istota, do której Barbara Pietrowna przywiązana była nie mniej niż do Stiepana Trofimowicza. Był to jej jedynak, Mikołaj Wsiewołodowicz Stawrogin. Do niego w swoim czasie zaangażowany został Wierchowieński w charakterze wychowawcy.” Nie wiedzieć czemu, prolog drugiego rozdziału części pierwszej Stawrogin lubi specjalnie. Unosi głowę, kolejny raz się uśmiecha. Dobrze pamięta te słowa o sobie mały. Te i cały ogrom na ośmiuset stronicach rozłożonej góry słów Dostojewskiego. Pamięta? Za mało powiedziane. Jeśli literatura jest pamięcią o tym, czego nie było naprawdę – Stawrogin jest jej włóknem. Znów pochyla głowę. Wraca do kartkowania swojego losu... Możliwe jest to wszystko?
Możliwe, że obok Stawrogina bezładnie studiującego siebie w „Biesach”, wielki książę Konstanty zachwyca się sobą w teatralnej sztuce, której Stanisław Wyspiański dał zachwycający tytuł „Noc listopadowa”? Możliwe, że krok dalej Józef K. drży nad „Procesem” Franza Kafki, młody Artur miota się przy „Tangu” Sławomira Mrożka, zaś Parfien Rogożyn w poszukiwaniu sceny fundamentalnej rozszarpuje opasły tom „Idioty” Dostojewskiego, by z oddalenia zobaczyć swoją twarz i blade rysy Lwa Nikołajewicza Myszkina, kiedy nocą czuwają nad trupem Nastazji Filipownej Baraszkow? Możliwy jest taki zmierzch, taka biblioteka i takie miasto K., miasto niewielkie, na północny-zachód od stolicy? Takie napisanych widm wychodzenie z przeznaczonych im opowieści – możliwe jest? Prościej spytam. Czy istnieją w literaturze postacie, co znają tytuły książek, albo tylko rozdziałów, których są bohaterami? Indywidua, które na siebie potrafią spojrzeć z zewnątrz fikcji, niczym aktor w teatrze, z góry znający przecież tytuł opowieści, a także losy widma, którym za chwilę będzie na scenie przez dwie, trzy godziny? Zapewne istnieją - w końcu na planecie narracyjnych konceptów bardzo jest gęsto od konceptów. Ten, wokół którego zdają się krążyć wszystkie zdania prozatorskich drobin tomu Jana Nowickiego „Białe Walce”(Biblioteka Gazety Wyborczej Bellona, Warszawa 2014), kruchy jest, dyskretny, prawie niezauważalny, skreślony jakby mimochodem. Oto drobina numer XIV – rozdział „Mistrz Serafin oszalał?”.
Jak w pozostałych dziewiętnastu drobinach – a każda jest portretem nie więcej niż jednej godziny dnia lub zmierzchu - także w tej Mistrz, bohater główny, rozsnuwa przed towarzyszami dziwaczne opowiastki. Niespiesznie szuka słów, lepi zdania, układa bajki, albo i nie bajki, diabli wiedzą co, tak, jedynie diabły - bo niby u kogo innego szukać pewności w kwestii prawdy lub fałszu literatury? I tak w kółko, dzień za dniem. Więc w godzinie XIV – nie co innego: znów słowa, kolejne bajanie. Jakiś Serafina powrót pieszo wzdłuż torów na dworzec, później jazda taksówką na pchli targ, tam – stare kałamarze, stare stalówki w drewnianych, pogryzionych obsadkach. Dalej – powrót z tym wszystkim, utopionym w wiekowym dziecięcym wózku, powrót do sanatorium. A jeszcze dalej jeszcze inna opowieść, czyli opowieść w opowieści jak baba w babie - Serafina historyjka o kolejnym wózeczku starym, porzuconym, opuszczonym, w istocie historyjka o braku już nie do wypełnienia, o pustce, nagłej nieobecności, której nie dało się odwlec, o końcu. Towarzysze Serafina gubią się w tych jego zapętlonych słownych korytarzach, dokumentnie gubią się w historyjce. Na końcu rozdziału bezradny doktor Franciszek Pala wzdycha: „Kto ją panu opowiedział?”
Odpowiedź Serafina jest bezlitosna. Wyznaje: „Nikt. Sam ją wymyśliłem. W tej chwili.” I dokłada zdanie, po wybrzmieniu którego nikt nie mówi nic. „Chciałem tylko uświadomić panu, że do tytułu, w którym ktoś używa słowa oszalał, należy wymyślić stosowną opowieść”. Tak, żeby wygłosić te słowa, Serafin musiał znać tytuł rozdziału XIV. Musiał na chwilę opuścić fikcję, której jest włóknem. Musiał na prozę Nowickiego spojrzeć z zewnątrz. Na wszystkie dwadzieścia rozdziałów? Na cały tom „Białe Walce”?
Skoro Serafin opuścił drobinę XIV, może opuszczał też resztę drobin, tylko to przemilczał? Jeśli tak, to kiedy? I gdzie? W domu Nowickiego na rogatkach niewielkiego miasta K., rodzinnego miasta Nowickiego, gdzieś na północny-zachód od stolicy? Tam i w te wieczory, kiedy Nowicki pisał „Białe Walce”? Kim jest Serafin? Kim jest, skoro fikcją jest nawet to, że jest Serafinem? Kim? Starym aktorem, dziś już tylko byłym, a kiedyś wielkim aktorem, który naprawdę nazywa się Jan Fiut. Wyzna to w „Białych Walcach”. A także to, że dyrektor zacnego teatru wieki temu zaproponował mu angaż, lecz pod warunkiem, że zmieni kłopotliwe dla każdego artysty nazwisko, na przykład na – Serafin. A zatem – w „Białych Walcach” jest aktorem, którym już nie jest, ale któremu pozostała wielka czułość dla istoty teatru, dla tego snucia opowieści, diabli wiedzą, czy z realności palca, czy z realności świata wysysanych, opowieści dających większą lub mniejszą, lecz przecież ulgę, i odrobinę spokojnego pocieszenia. Snuje je więc Serafin-nie-Serafin, sobie i towarzyszom. Przez dwadzieścia dni, dwadzieścia godzin.
Ile razy Jan Nowicki był w Starym Teatrze Arturem, Rogożynem, Stawroginem, wielkim księciem Konstantym, Józefem K. i wieloma, wieloma innymi? Ile razy – bo też na tym polega aktorstwo – ile razy, aby na scenie zaistnieć sensownie, jego Artur, jego Rogożyn, jego Stawrogin, jego Konstanty i jego Józef K. opuszczali na godzinę przed pierwszą kurtyną przeznaczone im fikcje, by spojrzeć na nie z zewnątrz, posmakować ich i uśmiechnąć się nad nimi - nad tym, co nieuchronne? Później, z każdym kolejnym rokiem, coraz mniej było tego kolebania się na krawędzi iluzji i prawdy. Coraz mniej ról Nowickiego, coraz rzadsze jego wizyty na scenach, coraz mniej grania, aż wreszcie – nic. Dziś - już nic. Lecz uśmiechanie się nad tym, co nieuchronne, pozostało. Uśmiech cierpki, cienki, ciemny nawet, lecz nie bolesny. I czułość dla snucia zdań bajkowych, choćby tylko swoich własnych. Więc dziś, gdy nie ma już nic, prawie nic, tylko niespieszne czekanie, dziś, kiedy, jak sam powiada, jest już z niego tylko były wielki aktor, w wolnych od czekania chwilach zajęty malowniczym staczaniem się, Nowicki wymyślił Serafina, który nie jest Serafinem - wymyślił i napisał siebie wymyślającego bajkowe opowieści. I igra.
W „Białych Walcach” Nowicki bawi się dyskretnie. On, stary mistrz aktorstwa, albo Mistrz Serafin, albo ktoś trzeci, ulepiony z nich – bawi się. Ten duszek opowiastki, wielki ten, cierpki nostalgik – bawi się swoją pamięcią, swoim zmęczeniem, dziwnością coraz mocniej obojętnego świata oraz literaturą, której przeróżnym kawałkom dawał ongiś na biletowanych pokazach swój głos, swoją twarz, swoje gesty. Ba, wyzna otwarcie, że wszystko, co i jak w „Białych Walcach” snuje – snuje na obraz i podobieństwo ciepłych prozatorskich drobin „Profesora Tutki” Jerzego Szaniawskiego! Jest więc jak zawsze: opowieści rodzą opowieści, które rodzą opowieści, które rodzą opowieści...
Początek „Białych Walców”, kiedy w drodze do Ciechocinka pierwszy raz spotykają się wiekowi bohaterowie – brzmi niczym na początku „Idioty” pierwsza rozmowa Rogożyna z Myszkinem w przedziale pociągu. Dalej jest przywołana z „Fausta” słynna Goethego fraza o trwaniu i chwili, a także równie słynne zagajenie z „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa: „Jednakowoż ładną dziś mamy pogodę”. Jest zawołanie Edka z „Tanga”: „Przodem do przodu”. Jest napisany przez Leopolda Staffa, dzwoniący o szyby deszcz. Jest cień pomnika Komandora z „Don Juana” Moliera, cień „Snu Senatora” z „Dziadów” Mickiewicza i cień bezradności Starego Aktora z „Wyzwolenia” Stanisława Wyspiańskiego. Są cztery pierwsze wersy „Proroka” – wiersza Aleksandra Puszkina, wiersza z Serafinem, tym z Księgi Izajasza przywołanym sześcioskrzydłym aniołem, w roli głównej. Jest cytat z „Wyznań” św. Augustyna – słowa o przyrodzonym człowiekowi prawie do interpretowania wszystkiego tylko wedle szumu własnych jego żył. Jest echo „Jesieni patriarchy” Gabriela Garcii Marqueza, echo opisanej tam chwili ulgi, kiedy „nieobliczalny czas wieczności dobiegł wreszcie końca”. Jest dalekie echo „Lolity” Vladimira Nabokova, arcymistrza literatury jawnie igrającej ze szwami swojej fikcji, i jest wiewiórka, która każe myśleć o wiewiórkach w „Pninie” tegoż Nabokova, wiewiórkach-przypomnieniach, że wszystko musi zakończyć się tak, jak kończy się od zawsze... Wystarczy?
Są w „Białych Walcach” te i garść innych, równie starych intonacji, a duszek opowiastek Nowickiego wciela się w nie dyskretnie, z iście proteuszową lekkością. Bawiąc się nimi, bawiąc się pamięcią, przez czas, który mu pozostał – bawi druhów swoich i siebie snuciem bajek z tego lub tamtego świata. Ale też nie spuszcza z oka cieni, co leżą na dnie opowiastki każdej. Nie, w tych dwudziestu drobinach, pełnych starych ciał, starych głosów, starych twarzy i gestów starych, nie ma żadnej skargi, żadnego przerażenia, nawet miligrama łzy. Jest tylko to, co zostaje zawsze, gdy cała reszta trwa tylko poniekąd. Zdania. Teatr zdań ciemniejących powoli.
Gdy już niewiele zostało mu do opowiedzenia, Samuel Beckett rzekł: „Cóż pan chcesz?! Słowa – to wszystko, co mamy”. W „Białych Walcach” pada pytanie: „Jak pan sobie radzi?” Odpowiedź jest spokojna. „Średnio. Jestem bezradny. Czasem zbieram się do lotu za pomocą słów, ale jakie to fruwanie, skoro starcza zaledwie na trójkąt składający się z odległości między stołem, łóżkiem i toaletą?” Kto tak odpowiada? Mistrz Serafin? Jan Nowicki? Ktoś trzeci, na chwilę ulepiony z nich, kto istnieje tylko do ostatniej kropki „Białych Walców”? W sumie – obojętne to. Zupełnie obojętne.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Jan Nowicki TEATR literatura
Czytaj także

Jan Nowicki: kobiety są nieprzeniknione

Ostatnia aktualizacja: 09.10.2012 17:41
- Nie jestem wariatem czy samobójcą, żeby zwierzać się swojej książce z osobistych rzeczy – mówił Jan Nowicki w Polskim Radiu 24.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Jan Nowicki: Wysocki walczył ze wszystkim, ale śpiewał porywająco

Ostatnia aktualizacja: 26.06.2014 14:00
- Znałem go i spotykałem, nie mogłem tylko słuchać, gdy śpiewał w domu, bo miałem wrażenie, że za bardzo się obnaża. My Polacy, jeśli chodzi o teatr, do tego stopnia się nie obnażamy. Sztuka aktorska nie może przekraczać pewnych granic - mówił aktor w radiowej Jedynce.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Niepojęty brak kota

Ostatnia aktualizacja: 01.07.2014 18:47
Martwi mnie, dlaczego w "Geniuszu w golfie” brak jest fragmentów z "Kota w butach”, skoro przecież wiadomo, że koty były rezydentami domu Barbary i Konrada Swinarskich?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Kolumna wytartych monet

Ostatnia aktualizacja: 08.07.2014 16:00
„Lata mijają, tylekroć opowiadałem tę historię, że nie wiem już, czy rzeczywiście ją pamiętam, czy tylko powtarzam słowa na nią się składające."
rozwiń zwiń
Czytaj także

Wojenne łupy pana M.

Ostatnia aktualizacja: 15.07.2014 17:56
Po kilku minutach w cieniu spraw wielkich – pan M. wraca do kąta pamięci, gdzie łupiny, kłaki, gestów parę, kilka słów i wiele, wiele śladów dni życia ludzi zwyczajnie bezradnych.
rozwiń zwiń