Pod koniec września tego roku polska policja, na wniosek niemieckiej Trybunału w Karlsruhe, zatrzymała Ukraińca Wołodymira Żurawlowa. Niemieccy śledczy zarzucają mu, że brał udział w zniszczeniu gazociągów Nord Stream i Nord Stream 2 we wrześniu 2022 r., a więc już po rozpoczęciu pełnoskalowej agresji Rosji przeciwko Ukrainie.
W ubiegłym tygodniu polski sąd oddalił sprawę i wypuścił Żurawlowa z aresztu. „Jest pan wolnym człowiekiem” – powiedział sędzia na początku rozprawy.
Obrona od początku powtarzała rzecz niby oczywistą, a jednak w tej sprawie kontestowaną: prawo nie jest neutralnym automatem. Ma służyć pokrzywdzonemu, strzec jego wolności i chronić przed nadużyciem silniejszych. Jeśli więc wniosek o wydanie człowieka budzi zasadnicze wątpliwości co do tego, czy otrzyma on rzetelny proces, państwo przyjmujące wniosek ma obowiązek nacisnąć hamulec. W polskim sądzie wybrzmiał argument, który dla wielu zabrzmi prowokacyjnie: w Niemczech, w tej konkretnej sprawie, nie można było zagwarantować standardu bezstronności. Wskazywano przy tym na brak immunitetu materialnego sędziów i systemowe rozwiązania, które – jak argumentowała obrona – mogą oddziaływać na obiektywizm i niezawisłość. To nie jest zarzut wobec konkretnego sędziego, to konstatacja ryzyka instytucjonalnego. A ryzyko, gdy w grę wchodzi ludzkie życie i wolność, nie może być lekceważone.
Drugi punkt jest równie ważny: brak dowodów. Polski sąd nie dostał od strony niemieckiej materiału, który pozwalałby w sposób odpowiedzialny podjąć decyzję o ekstradycji. Nie wystarczą wielkie słowa ani sugestywne hipotezy. Wystarczają tylko fakty – twarde, sprawdzalne, możliwe do weryfikacji w kontradyktoryjnym postępowaniu. Skoro ich nie było, decyzja o odmowie wydania była nie tylko dopuszczalna; była konieczna.
Na tę materię nakłada się jeszcze warstwa, od której wielu prawników wolałoby uciec: geopolityka. Argument obrony brzmiał jasno: żaden obywatel Ukrainy nie powinien być ścigany na terytorium Unii Europejskiej za działania wymierzone przeciwko Rosji. W kontekście oskarżeń o wysadzenie Nord Stream brzmi to jak teza polityczna – bo i nią jest – ale zarazem stanowi logiczne następstwo wspólnotowego stanowiska wobec rosyjskiej agresji. Nie można jedną ręką uchwalać sankcji, uznawać Kreml za agresora i sponsora terroryzmu państwowego, a drugą ręką legitymizować narrację, w której działania uderzające w rosyjskie instrumenty wpływu stają się rzekomą zbrodnią. To podwójny standard, który rozsadza wiarygodność całego systemu.
Stawką nie była jednak tylko niespójność polityk. Istniała realna obawa, że Niemcy – po przejęciu Żurawlowa – mogłyby go przekazać Rosji. Tak, oficjalnie nikt by tego nie przyznał, ale w praktyce państwa potrafią znajdować drogę do ‘rozwiązania problemu’. A wtedy nie mówilibyśmy już o wątpliwościach proceduralnych, lecz o perspektywie tortur i pewnej śmierci. Państwo polskie nie mogło zaryzykować takiego finału, chcąc zachować twarz i wierność europejskim konwencjom praw człowieka.
W tle tej sprawy majaczy jeszcze jeden, większy obraz – Nord Stream. Przez lata Polska i państwa bałtyckie ostrzegały przed niemiecko-rosyjską polityką gazową. Mówiono wprost: rury po dnie Bałtyku będą narzędziem szantażu wobec Europy Środkowo-Wschodniej, a gdy Kreml uzna, że surowcowe interesy są zabezpieczone, pozwoli sobie na więcej – także na wojnę. Historia przyznała rację sceptykom. Dzisiejszy szef polskiej dyplomacji nazwał ten projekt ‘gazociągiem Ribbentrop–Mołotow’. Można spierać się o ton, ale nie o sedno: Nord Stream był przedsięwzięciem strategicznie szkodliwym dla pokoju w Europie. W takiej sytuacji żądanie, by Polska wydała człowieka oskarżanego przez niemieckie państwo o zniszczenie tego projektu, brzmi jak kpina z logiki. Jeśli coś było błędem – a było – to nie karze się tych, którzy ów błąd (choćby pośrednio) niweczą. Państwo, które wyciąga wnioski z własnej historii, nie może przyłożyć pieczęci do scenariusza przypominającego odwróconą moralność.
Nie sposób też pominąć tonu, w jakim w ostatnich latach niektórzy niemieccy liderzy polityczni wypowiadali się o Polsce. Angela Merkel i Gerhard Schröder – postacie kluczowe dla kształtu niemieckiej polityki wobec Rosji – pozwalali sobie na komentarze, które trudno uznać za wyraz partnerskiego szacunku. Nie chodzi o urażoną dumę. Chodzi o prosty fakt, że ta retoryka odsłania rozjazd racji stanu Polski i Niemiec.
Sprawa Żurawlowa zostanie z nami na dłużej, bo dotyka sedna sporów o kształt Europy po 2022 roku. Na naszych oczach pęka iluzja, że różnice w rozumieniu bezpieczeństwa są marginalne. Nie są. Polska – wraz z państwami regionu – od dawna wskazywała kierunek. Dziś, gdy rachunek za błędy jest już wystawiony, mamy obowiązek konsekwentnie bronić tych, którzy stają po stronie wolności. Nie z sympatii. Z rozsądku. Bo ład, w którym prawa człowieka są ważniejsze niż interes rurociągu, jest jedynym ładem, który realnie chroni pokój.
Sławomir Sieradzki