Bandysie to wieś Puszczy zielonej, w gminie Czarna. Od lat 80. Działa tam zespół śpiewaczy Bandysionki. Śpiewaczki grupy: Antonina Deptuła, Marianna Kuta, Bronisława Świder opowiedziały o przygotowaniach do Wielkiej Soboty i o dyngusie.
- W sobotę to już mało co się robi, tylko szykuje się święconkę, bo przyjeżdża ksiądz do wioski. W święconce to koniecznie musiały być święcona woda i jajko, chlibek się święci, wędlinka. Jajka to się farbowało na wiele kolorów. Taką specjalną farbką. Święconki były nieduże. Takie koszyczki plecione, przybrane zielenią, ustrojone. Baranek w środku – mówiła Bronisława Świder.
- Święconkę to nam mama szykowała w takim dużym talerzu. Bo nas było bardzo dużo. Kiedyś to nie było koszyczków – dodała druga ze śpiewaczek.
- Najpierw był jedzony święconek. I dopiero wtedy jedliśmy coś innego. Trzeba było się przeżegnać, modlitwę zmówić – wspominała trzecia Bandysionka. – Ludzie całą noc się zostawali w kościele, adorowali, do grobu. Śpiewali gorzkie żale, pieśni postne. Dopóki ksiądz nie zaśpiewał „Alleluja”.
A dyngus? Z tego, co mówią depozytariuszki kurpiowskiej kultury, dziś zanika już tradycja porządnego obchodzenia dyngusa. Wspomnienia Lanego Poniedziałku wywołują żywe reakcje śpiewaczek.
- Dziś to mają samochody, a kiedyś, kawalerzy mieli tylko rowery. To przyjeżdżali rowerami, pannę zlali. Panna musiała postawić z pół litra…
- Wyprowadzili na dwór, wiadrem na głowę musieli zlać. Święta-nie święta.
- Całe ściany były zlane wodą!
- Żadnej nie odpuścili! Każda musiała być tak zlana, że nie wiem! I wtedy trzeba było dać wykup!
- Nieprzyjemne? Dlaczego?! Przyjemne! Taki był zwyczaj!
- A, to na zdrowie wszystko poszło!
- A jeszcze chłopcy przychodzili i wysypywali sieczkę i jajka na podłogę. A przed świętami specjalnie była chałupa sprzątana!
- Dzisiaj tego nie ma – wzdycha jedna z Bandysionek.
- Było i wesoło! A Dziś to nie wolno oblać, bo się zaraz obrazi.
- A wcześniej, jakby się denerwowała, to jeszcze gorzej by zleli!
- A my byłyśmy oblewane i na tym wyrosłysmy i zdrowe jesteśmy – podsumowała śpiewaczka z Bandyś.
 
    Maria Bienias. Koncert "Źródełko - Rodzinne kolędowanie" w studiu im. W. Lutosławskiego.     
 
Maria Bienias, śpiewaczka i gawędziarka z Woli Koryckiej, wspominała, że po poświęceniu, koszyka nie wolno było ruszać – w przeciwnym razie dom czekała… plaga mrówek! Zanim jednak doszło do poświęcenia wielkanocnego koszyczka przez cały post nie można było tknąć mięsa.
Teraz to straż pożarna włącza syreny przed rezurekcją. Jak msza jest o 6.00, to już o 5.15 wyją syreny. W całej wsi. Żeby się nikt nie spóźnił! A kiedyś to były dzwony i do drzewa przywieszone różne żelaza. To się w nie uderzało, żeby ludzi budzić na rezurekcję. A po rezurekcji, kto pierwszy przyleciał do domu, to najlepsze zboże miał na polu. To w galop leciały chłopy! Aby tylko mieć najładniejszy owies!
Mama to na rezurekcję nie chodziła, tylko na sumę. Jak wracaliśmy, postawiony był już barszczyk, święcenie na stole. Wszyscy nawkoło żeśmy siedli: tata, mama i rodzeństwo. I tata wtedy bał krzon z koszyczka i mówił takie słowa: „Czegośmy pożądali, tegośmy doczekali. Alleluja! Bierzta dzieci krzon, przeżegnajta się krzonam i po 3 raza ugryźta z każdego korzonka”
I każdy tak zrobił, krzon z powotem do koszyczka, teraz jajko było pokrajone. Posypane tą święconą solą. Bo jajko znaczy życie. Po krzonie jajko! Bo to je najważniejsze. A jak się jako zjadło, to kiełbaskę, mięso chleb poświęcony – wszystko żeśmy tam jedli. A na końcu czerwony barszczyk. A jak się odłupiło te jajka, to skorupki się nosiło, na trzy rogi chałupy się rozsypywało, żeby kury nie chodziły się do sąsiadów nieść. Albo w pokrzywy.
Jak wspominała pani Maria, Niedziela Wielkanocna była czasem dla rodziny i bliskich. Rzadko chodziło się tego dnia w gości, choć zdarzało się, że sąsiedzi odwiedzali się na pogaduchy z ćwiarteczką…
I „wspólne jajka” były w remizie. Schodzili się gospodarze. Każdy przyniósł, co miał, z sobą: wędliny, chleb, ciasto, ćwiarteczkę wódki, winko. Radość! Wszyscy składali sobie życzenia wokół stołów! Później się stoły składały i zabawa prawie do rana! Grały muzykanty na harmonii. Starzy i młodzi hulali!
A w Wielką Niedzielę od 12.00 to już chodziły „dynduśniki”. I śpiewali. Dufcikiem się im jajka dawało, bo jakby się drzwi otworzyło, to by całą chałupę zlali. Chodzili! Z całymi kubłami wody albo do pompek rowerowych zbierali i zlewali ścianę. To się dufcik trzymało z całej siły, 3 jajka się dało. Chłopcy i chłopy. Kobity to nic do tego nie miały w Wielkanocy.
A jeszcze jako dziecko to butelki takie półlitrówki. Cały dzień po wsi, zlane, pocudowane, pokaleczone, bo to butelka o butelkę. To była radość! A na drugi dzień, to „leja” było. Dobutelki wody i od domu do domu, gospodarzowi nalać na głowę „na owies”, a kobicie, żeby się „lon urodził” i wtedy nam dawali placka.
Maria Bienias nie przypomina sobie, żeby „dyndusy” przychodzili szczególnie do panien na wydaniu. Nie miało to znaczenia. Co innego w okresie bożonarodzeniowego kolędowania. Wtedy kolędnicy pukali zwłaszcza do takich panien. W niektórych regionach Polski, panny także polewały wodą chłopaków. Nie działo się to jednak w Poniedziałek Wielkanocny, a we wtorek. Pytana, czy i u niej świętowano we wtorek pani Maria odpowiedziała ze śmiechem:
- No, tak jak to po Świętach. Kac był, to trzeba było jeszcze wypić. Ale jeszcze w poniedziałek, każda gospodyni, każden gospodarz z flaszeczką poświęconej wody w ręku, szła, modliła się i święciła pole od wszelkiego zła… Wesoło było – westchnęła Maria Bienias. Teraz każdy w domu zasiedzony, przy komputerze. Nie ma już dyngusiarzy…
 
    Maria Siwiec śpiewa przed kapliczką w czasie pandemii COVID-19, maj 2020.     
 
Niezwykle skromne święconki przygotowywano w Gałkach Rusinowskich koło Przysuchy. O Wielkiej Sobocie i dyngusie opowiadała śpiewaczka Maria Siwiec.
- Człowiek tej Wielkanocy czekał. W domu były porządki robione, ozdoby. Przygotowywały je dziewczyny, panny. Jajko jak już było poświęcone w Wielką Sobotę, to też nie było wolno jeść święconki. Dopiero jak były rezulekcje rano i przyszło się z tej rezulekcji, to się wkrajało to poświęcone jajko w barszcz i dopiero wtedy się spożywało.
Do czuwania przy grobie wyznaczało się kilka osób, ale zazwyczaj i tak wszyscy przychodzili do kościoła. Siwiec wspomina, że dawniej w Gałkach było wielu pięknie śpiewających mężczyzn, parających się także pieśniami pogrzebowymi.
Maria Siwiec zwracała uwagę, że po prawdziwym tygodniowym poście wszystko było wyczekana i smakowało wyśmienicie. Do Świąt przygotowywało się dość późno – żeby dzieci nie zdążyły zjeść świątecznych zapasów – około Wielkiego Piątku.
- Żeby było co jeść na Święta. A był jeszcze Wielki Post, to jadło się ziemniaki z solą, jakieś jajko. To jak człowiek był taki wymorzony… Jak tata niósł z targu kiełbasę, to ja z drogi już dużo wcześniej czułam jej zapach. Tak mi ta kiełbasa pachniała. Dziś to wszystko jednakowo pachnie. Albo wcale nie pachnie. Może i ludzie byli wtedy zdrowsi, że tego mięsa tyle nie jedli? Dziś młodzi są chorowici, chyba z tego jedzenia dobrego właśnie... – zamyśliła się Maria Siwiec. – Nie było żadnych koszyczków, tylko był talerz. Jajka się obierało, kładło na talerzu. Kiełbasy się ukręcało, do tego kładło się sól, krzan… Słoninę. Mówiło się, że jak ktoś ma wrzody to jak się posmaruje słoniną, to zniknie. Albo krowa. U nas to jest taka tradycja, do dziś to zostało, że do jakiejś gospodyni się niesie święconkę. Przeważnie to dzieciaczki niosą. Święconkę to ozdabiało się borówką z lasu, niczym więcej. I serwetką haftowaną. Wiadomo, jak dziewczyny były, każda się starała, żeby serwetka była jak najładniejsza.
Jajka w święconkach z Gałek Rusinowskich były wcześniej obierane ze skorupek, pomiędzy nimi wyłożone było kilka zielonych gałązek „borówki”. Pani Maria robi tak do dziś. Niespecjalnie też robiono pisanki. Za to zdobiło się chaty i obejście:
- U nas więcej tak: kwiatki na stół, wycinanki na ścianach, pająki. A podwórka, to było wysypane piasku żółtego na każdym podwórzu było wymiecione. Kamienie się bieliło wapnem na biało. Wszędzie było wybielone. Dwa razy do roku bielili. Jak siedziałam w domu, to pod stołem lęgły się gęsi i kurczaki. I to nieraz przed Wielkanocą. To przypominało o nowym życiu. – wspominała z uśmiechem Maria Siwiec.
Każda panna czekała Lanego Poniedziałku. Chłopcy chodzili „po dyngusie” już w Wielką Niedzielę z wieczora. W samych Gałkach nie było muzykantów, ale chłopcy grali na organkach, przybębniając na wiadrze i śpiewali.
- Gospodynie wynosiły jajka, jak kto miał ćwiarteczkę to też poczęstował. Bardzo ładnie śpiewali! Chodzili i śpiewali aż zaczął się Lany Poniedziałek. Chodzili, nie patrzyli wcale czy panny, czy nie-panny. Ale więcej, gdzie dziewuchy. Mówię Panu, co to się nie działo! U nas, jak zlali to pierzyny trzeba było wynosić! Wszystko było mokre! Ale nikt się nie obraził. A jeszcze każda to chciała by, dobrze ją ten chłopak zlał. Żeby miała powodzenie. Niby nie chciała, ale tak naprawdę czekała, aż ją zleją!
 
Słuchaliśmy: Eleny Leddy i Simonetty Soro (Sardynia), fragmentu koncertu „Myśmy przyszli po dyngusie”, kolęd wielkanocnych Joszka Brody i zespołu Rodzina Brodów.
 
Dziś radiowa Jedynka świętuje 96 urodziny! 18 kwietnia 1926 stacja nadawcza Polskiego Radia w Warszawie rozpoczęła oficjalną emisję! Więcej na temat obchodów urodzin Programu Pierwszego »TUTAJ«
***
Tytuł audycji: Kiermasz pod kogutkiem 
Prowadził: Magdalena Tejchma
Data emisji: 18.04.2022
Godzina emisji: 5.05