Postać i dzieło Franciszka Liszta pełne są dwuznaczności, a wręcz – sprzeczności. Przypadło mu żyć w czasach, gdy bogowie zeszli z Olimpu i stali się muzykami; w epoce, w której artyści stali się herosami i bez reszty zawładnęli emocjami publiczności; w erze, gdy życie muzyczne „opanowały fortepianowe solo-koncerty, koncerty ukochanego »Ja«” (Eduard Hanslick). Sam Liszt uważał, że zadaniem muzyka jest „łączenie serc w komunii piękna, wielkości i prawdy, sztuki i poezji”.
„Słuchacz XIX-wieczny potrzebował wirtuozerii, która przenosiła go w transcendentalną atmosferę niezwykłości” (Irena Poniatowska). Właśnie to starał się robić Liszt, choć jednocześnie gardził czystą wirtuozerią. Zdecydował się jednak pobić wrogów ich własną bronią. I trzeba przyznać, że mu się to udało. Podobno fortepianowy pojedynek ze swym odwiecznym rywalem, Zygmuntem Thalbergiem, zwanym „Starym Arpeggiem”, wygrał przez nokaut. Franciszek Liszt uchodzi za twórcę nowego typu koncertu – to on pierwszy dawał całowieczorowe recitale, podczas których grał z pamięci wyłącznie własne utwory. Romantyczna megalomania, której uległ Liszt-pianista, odcisnęła piętno również na jego dziełach fortepianowych. Utwory te jednych onieśmielają poziomem trudności technicznych i fascynują nowatorskimi koncepcjami w zakresie faktury czy formy, innych zaś – denerwują, rozczarowują, zniesmaczają. Johannes Brahms uważał Sonatę h-moll za „retoryczną rapsodię opartą na paru motywach ukazanych w większości już w pierwszych piętnastu taktach” (cyt. za Alfredem Einsteinem).
Franciszek Liszt był rewolucjonistą również w zakresie muzyki symfonicznej, którą chciał odnowić poprzez powiązanie jej z poezją. Uznał, że twórca – przy pomocy komentarza słownego – powinien ustrzec słuchacza przed niewłaściwą interpretacją dzieła. Ale czy jego programy literackie kogokolwiek jeszcze interesują? I czy komentarze te miały faktycznie jakikolwiek wpływ na warstwę dźwiękową? A jeśli tak, czy inspiracje poetyckie nie stały się przyczyną rozpadu formy i zbanalizowania muzyki?
Liszt, ten geniusz (a może hochsztapler?) muzyki, niedościgły wirtuoz fortepianu i genialny (a może intelektualnie i emocjonalnie pusty?) symfonik, był z jednej strony „libertynem i urodzonym cyganem” (Alfred Einstein), z drugiej zaś – księdzem i twórcą muzyki kościelnej! Oto autor muzyki awangardowej, który jednocześnie komponuje dzieła przesycone treściami religijnymi, oto gwiazda estrad europejskich, która – przyjąwszy niższe święcenia kapłańskie – przechadza się po Rzymie w sutannie… „Damy całowały go po rękach, nosiły w broszkach jego wizerunek, drapały się paznokciami wyrywając sobie jego rękawiczki, [...] nosiły ze sobą maleńkie flakoniki i zbierały w nie resztki herbaty, pozostawionej przez niego na dnie filiżanki” (Alfred de Musset). Ten sam człowiek, zainspirowany chorałem gregoriańskim, Palestriną i Bachem, próbował odnowić muzykę kościelną, a papież Pius IX nazywał go „drugim Palestriną”.
Kim był Franciszek Liszt? Jaka rolę odegrał w historii muzyki? Jaką wartość ma jego muzyka fortepianowa? Co pozostało z jego dzieł programowych? Dlaczego – i czy słusznie – zapomnieliśmy o jego dokonaniach na gruncie muzyki religijnej? Między innymi na te pytania spróbujemy odpowiedzieć w najbliższej audycji.
Marcin Majchrowski i Piotr Matwiejczuk
***
Na audycję "W kontrapunkcie, czyli za i przeciw" zapraszamy w poniedziałek (9.02) w godz. 19.30-20.45.
mc