W mijającym roku przesłuchałem wyjątkowo dużo płyt, głównie związanych mniej lub bardziej z muzyką tzw. ludową, czy też tradycyjną, folkową itp. Postanowiłem wejść trochę w skórę dziennikarza muzycznego, którym przecież nie jestem, a jeśli już to dorywczo. I muszę powiedzieć, że jest to ciężki kawałek chleba. Bo jeśli samemu tworzy się muzykę, to słuchanie jej ponad miarę prawdopodobnie będzie dość demolujące. Może to banalne stwierdzenie, ale przeżyte osobiście – dojmujące. Z ulgą więc kończę ten pandemiczny eksperyment.
W sumie uzbierało się tego circa about 350-400 albumów, nie liczyłem dokładnie. Swego rodzaju raport z tego pt. „Trad, Folk et Avant 2021” w formie listy sporządziłem na moim profilu w ramach portalu RYM. Na tę chwilę w spisie znajduje się 150 płyt. Czy warto było? Warto – nie warto, zrobiło się. Z rozpędu nadrobiłem też zaległości z bardzo starych i kanonicznych już publikacji, a i poszerzyłem horyzonty, jeśli chodzi o tradycje etnomuzyczne Ameryki Południowej, do której jakoś wcześniej nie miałem szczęścia albo/i podejścia.
CZYTAJ TEŻ:
Dzisiaj muzyka ukazuje się już prawie wszędzie, oczywiście na różnych nośnikach i nie zawsze dostępna z wielu powodów. Coraz więcej jest publikacji cyfrowych, a nawet wyłącznie cyfrowych z wytwórnią Canary Records na czele. Sam zacząłem w In Crudo takie wydawać. Natknąłem się też na trzygodzinne i dłuższe zbiory nagrań z wałków, płyt szelakowych itp. (archive.org) z poszczególnych krajów czy prywatnych kolekcji, które trudno nazwać płytami czy kompilacjami, bo nie są ułożone według żadnego scenariusza i w związku z tym nie jest łatwo przez nie brnąć. Ja przywiązany jestem do formy, do płyty, albumu jako opowieści czy też dźwiękowego obrazu.... Niemniej jednak to bardzo cenna inicjatywa, jak dla mnie WYDARZENIE ROKU. Strona archive.org pojawiła się już wprawdzie przed kilkoma laty, ale w czasie pandemii bardzo wzbogaciła swoje zasoby. Jeśli wliczyć w to kolekcjonerskie konta na YouTube, blogi itp. a także udostępnione archiwa instytucjonalne, powstaje zbiór ogólnodostępnych etnicznych archiwaliów muzycznych o przepastnej wielkości, jakaś wartość progowa została przekroczona i nie jest to już do ogarnięcia w ciągu jednego życia. Kopalnia nieprzebranych skarbów, która może zwiastować wielki mozół, ale i wielką przygodę.
PŁYTĄ numer 1 jest dla mnie znów album francuski. Po zeszłorocznej La Novii przyszedł czas na wokalny sekstet San Salvador, którego wcześniej nie znałem, a który olśnił w tym roku płytą „Le grande folie” [wyd. Pagans]. Tej dominacji francuskiej można się było spodziewać, obserwując od kilku lat niezwykłe ożywienie na tamtejszym rynku okołofolkowym – bogactwo wydawnictw, inicjatyw, koncertów, skłonność do łączenia się tych samych muzyków w różne składy, raz bardzo tradycyjne, raz eksperymentalne, naturalny brak podziałów i uprzedzeń. (Bo polskie uprzedzenia w środowisku tradycyjnych moralizujących ortodoksów estetycznych wobec folku czy eksperymentów są jak uprzedzenia śpiewaczek akademickich, które za żadne skarby nie zaśpiewają „na biało”, bo „zepsują sobie głos”.) O zespole i płycie szczegółowo pisałem w osobnej recenzji. Jest w San Salwador pełnia muzycznego przeżycia, duchowego i cielesnego, porywającego, którego słucha się z zapartym tchem i z respektem wobec wirtuozerii oraz nieskrępowanej kreatywności i w którym się współuczestniczy, mimo bariery językowej. Ogromna niestudyjna inwencja: harmoniczna, rytmiczna, narracyjna, interpretacyjna tej muzyki w naturalny, spontaniczny sposób podważając potwierdza i potwierdzając podważa polifoniczną i zarazem taneczną tradycję. To cud panie. Czysty art punk.
CZYTAJ: I znowu przyszła babcia z Sycylii
PŁYTA Numer 2. Spośród kilku równie świetnych albumów z nagraniami terenowymi czy archiwaliami in crudo postanowiłem wybrać afrykańską płytę „Dagara: Gyil Music of Ghana's Upper West Region” [Sublime Frequencies], zagraną przez Dagar Gyil Ensemble of Lawra, bo mam wrażenie, że ta Afryka odmieniana przez wszystkie przypadki już od wielu lat, a u nas znana bardziej z przetworzeń czy adaptacji estradowych typu world music to cały czas kontynent bogaty w słabo kojarzone w Polsce żywe tradycje. Ja też wciąż wielu nie znam, tak jak nie znałem muzyki Dagarów, ponad milionowej wspólnoty etnicznej, zamieszkującej głównie Ghanę. Dwa długie utwory gra orkiestra z bębnami i balafonami, zwanymi tam gyil. Gra genialnie. Drewniane głosy instrumentów są jak przestrzenna, animowana mapa, taniec kropkowanych masek, tatuaży, skaryfikacji, jak stado ptaków, które niczym zmienny w swojej spoistości, ale wciąż jeden organizm porusza się w różnych kierunkach, pozostając mniej więcej w miejscu. W tak boskich, puentylistycznych okolicznościach sonosfery niejeden wybitny kompozytor chciałby sobie strzelić selfika na insta.
PŁYTA Numer 3. Crimi „Luci e Guai” [Airfono] to już mój bardziej subiektywny wybór i na pewno nie każdemu się spodoba. Sam zresztą w podobne rejony eklektyzmu, gdzie nowoorleański funk łączy się z algierskim raï, piosenką włoską nel gusto siciliano i jazz-bluesem trafiam rzadko. Przywabił mnie tu przede wszystkim dziwaczny głos lidera zespołu, który śpiewa po sycylijsku, ale z francuskim akcentem (bo wszyscy to Francuzi, znów) i klimat trochę jak z Pasoliniego. Oraz skojarzenie z taką formą literacką jaką są listy. Julien Lesuisse, któremu w dzieciństwie śpiewała sycylijska babcia, przechował te piosenki w pamięci, a po latach odśpiewuje jej. Taka korespondencja, piosenki mogą być jak listy. Więcej o płycie napisałem tutaj.
O polskich płytach nie będę pisał, bo większość z nich jest autorstwa znajomych, a w niektórych umoczyłem swój palec. Wspomnę tutaj o Adamie Piętaku z Biłgoraja i jego Królówczanej Smudze, artyście osobnym, o którym za chwilę więcej oraz o nowym, bardzo ciekawym bandzie Piotra Zgorzelskiego pod nazwą TransFORMACJA, który objawił się na dniach, zatem trudno go wpisać w rok mijający, to pieśń, a raczej taniec, przyszłości, o którym chętnie napiszę coś więcej, może w styczniu. I jeszcze wymienię projekt Niewte, któremu kibicowałem od początku, a którego płyta wreszcie ukazała się w 2021. Jest także i Kust... no, ale miałem więcej nie pisać.
OSOBOWOŚCI wymienię dwie: rzeczonego Adama Piętaka oraz Macieja Filipczuka. Pierwszy jest na swój sposób artystą totalnym, jego muzyczna twórczość wydaje się być daleka estetycznie od ludowych historycznych wzorców, a to dlatego, że nie wydziela muzyki z kontekstów, zarówno etnograficznych (traktuje je współcześnie), artystycznych jak i osobistych. Adam Piętak jest absolwentem ASP, autokreuje się wizualnie, zakłada maski, trochę biłgorajskie, trochę, bo ja wiem, maoryskie, towarzyszką jego procesu twórczego bywa jego mama, która robi żurawinowe nalewki, szyje magiczne laleczki. Piętak jest kimś w rodzaju postindustrialnego szamana, a zarazem kustoszem samego siebie jako szamana. Wędruje po granicach czasu, kultury, samoświadomości i tożsamości, przestrzeni, znaku, dźwięku jako (anty)stand-uper o niepokojącym obliczu. To jeden z niewielu współczesnych artystów, muzyków do którego pasuje to dziwaczne słowo: glokalny. W tym roku powędrował szerzej w świat i miał czas swoich wampirzych żniw.
Maciej Filipczuk podczas koncertu "Zaduszki. Pieśni żałosne"
Na przeciwległym biegunie sytuuje się Maciej Filipczuk, zanurzony całkowicie w muzykę jako tradycjonalista i awangardzista zarazem. Jest uczniem Kazimierza Meto, skrzypka ludowego, ale naznaczonego artyzmem w sposób inny niż większość ludowych muzykantów. Gra więc Filipczuk repertuar taneczny z Polski Centralnej (Tęgie Chłopy), muzykę żydowską (Boygen Trio), ormiańską (Lautari) i karpacką (Transkapela). Jako jeden z pierwszych artystów z mocnym backgroundem tradycyjnym przekracza granice estetyczne (Metamuzyka), kieruje od jakiegoś czasu też większym zespołem Radical Polish Ansambl, który przekształca polską tradycję muzyczną w formy większe, z ducha muzyki współczesnej, partyturowej wywodzone. Brał udział w wykonaniu Folk Music Zygmunta Krauzego, opublikowanym następnie na płycie, współpracuje z kompozytorem i muzykiem Cezarym Duchnowskim czy zespołem skrzypcowo-wokalno-laptopowym Niewte. Działa też edukacyjnie, m.in. współprowadzi projekt internetowy Radical Song Book. Ten rok miał wyjątkowo pracowity, dał dużo koncertów i wyszło kilka płyt z jego znaczącym udziałem.
Remek Mazur-HanajRemek Hanaj
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.